środa, 12 listopada 2014

Tylawa

"Lucyna Krawiecka to ta osoba, która w 2001 roku “uruchomiła” sprawę tylawską – ujawniła pierwszą w Polsce głośną aferę dotyczącą molestowania nieletnich dziewczynek przez duchownego. Chodziło o księdza Michała M., wtedy proboszcza parafii Tylawa na Podkarpaciu. To Lucyna pojechała z tą sprawą najpierw do przełożonego kapłana – arcybiskupa przemyskiego Józefa Michalika – a gdy ten nie chciał pomóc, zgłosiła się do prokuratury. To ona wiosną 2001 roku poprosiła o pomoc “Gazetę”.
Kilka miesięcy po ujawnieniu skandalu rodzina Krawieckich opuściła Tylawę i wyjechała do Warmińsko-Mazurskiego. Mieszkają tam do dziś. – Ten wyjazd był zaplanowany dużo wcześniej. Wiedząc, że wkrótce opuścimy Tylawę i słysząc o czynach księdza M., postanowiłam, że jeszcze przed wyjazdem załatwię tę sprawę. Że pomogę dzieciom – wspomina Lucyna.
Wtedy, w 2001 roku, nie wiedziała, że sprawa będzie się ciągnąć kilka lat.

Lucyna jest teologiem, należy do Kościola grekokatolickiego, organizuje obozy religijne dla grekokatolickiej młodzieży. Od roku prowadzi przykościelną bezalkoholową restaurację U Świętego Mikołaja. To bardziej “dom otwarty” niż restauracja. Na ścianach wiszą ikony, pod ścianą duży wiejski piec, za bibeloty służą stare wyszywanki, w tle pobrzmiewa ukraińska muzyka.

Gdy pytam, jak dziś myśli o “sprawie tylawskiej”, słyszę: – Chodziło o sprawę zasadniczą. O zło. O walkę ze złem. Tak jaskrawym, wyraźnym i dosadnym, że nie sposób go było obojętnie minąć. Ze złem, które niszczyło słabe istoty – małe, niewinne dziewczynki. Gdybym nie podjęła tej walki, byłby to wielki grzech. Byłabym winna, gdyby te dziewczynki utraciły wiarę: w Boga, w ludzi, w czystość – tłumaczy.

Lucyna dowiedziała się o molestowaniu od dziewczynek, które odwiedzały jej kilkuletnie wtedy córki. To one opowiadały o tym, jak ksiądz je całuje w usta i wkłada ręce do majtek. Robił to u siebie na plebanii, zdarzało się, że w podobny sposób zachowywał się podczas lekcji katechezy. Lucyna nagrała te wyznania na kasetę magnetofonową. Pojechała z nią do arcybiskupa Michalika, ale nie chciał jej wysłuchać. Potem kasetę oddała prokuraturze.
Dziś, po siedmiu latach od początku tamtej, historii możemy o niej spokojnie rozmawiać. Ale wtedy były ataki ze strony hierarchów kościelnych i nienawiść zdecydowanej większości mieszkańców parafii, którzy zaciekle bronili księdza. Arcybiskup Michalik w liście do wiernych z parafii tylawskiej w połowie 2001 roku napisał, że wystąpiła z oskarżeniami przeciwko powszechnie szanowanemu kapłanowi i ma cel chyba inny niż dobro dzieci i religii. Ludzie w parafii mówili o niej, że chce przejąć od księdza M. prowadzenie religii w szkole, a oboje z mężem chcą odebrać wspólnocie rzymskokatolickiej kościół w Tylawie. Potem, że świadkom, którzy zdecydowali się zeznawać w prokuraturze, płaci i obdarowuje ich prezentami.
- Wtedy nie wiedziałam, że to tak się potoczy – odpowiada Lucyna. – Naiwnie myślałam, że skoro są fakty, świadkowie, to nie ma wyjścia: ksiądz musi odejść z parafii, a dziewczynki nie będą więcej molestowane. A potem nie sposób było się już wycofać.

Sprawa molestowania nieletnich dziewczynek przez księdza M. miała swoje zakręty. Prokuratura krośnieńska w 2001 r. ją umorzyła, uznając, że w czynach księdza nie ma znamion przestępstwa. Że ksiądz nocując dziewczęta na swojej plebanii, kąpiąc je i śpiąc z nimi w jednym łóżku, zachowywał się po prostu jak dobry wujek. Całował je na zasadzie “daj ciumka” czy “gilgotania brodą”.

Dopiero po publikacji w “Gazecie” Prokuratura Krajowa nakazała prowadzić śledztwo nadal i przeniosła je do prokuratury w Jaśle. Po trzech latach, w 2004 roku, krośnieński sąd wydał wyrok: ksiądz Michał M. został uznany winnym molestowania sześciu małych dziewczynek. Wyrok: dwa lata więzienia z zawieszeniem na pięć lat, a także zakaz wykonywania zawodu nauczyciela przez osiem lat. Sąd potwierdził, że skazany kapłan krzywdził dziewczynki: brał je na kolana, wkładał ręce pod bluzki i dotykał piersi, wkładał ręce do majtek i dotykał krocza, całował w usta z penetracją językiem jamy ustnej, wkładał palec do pochwy, dotykał nóg powyżej kolan.
Wyroku słuchały tłumy dziennikarzy z całego kraju i parafianie, którzy do końca nie chcieli się pogodzić z bolesną prawdą. A sąd w uzasadnieniu podał, że molestowania duchowny dopuszczał się od kilkudziesięciu lat przy cichej aprobacie parafian, którzy traktowali go jak drugiego po Bogu. Ksiądz do końca nie przyznał się do winy. Ale od wyroku się nie odwołał.

Lucyna mówi, że często myśli o tamtej sprawie. – To była na pewno bardzo wyraźna część mojego życia. Ale nie ja szukałam tej sprawy, nie chciałam na siłę się sprawdzić ani niczego udowodnić. To ta sprawa mnie dopadła, a nie ja sprawę. Ja tylko weszłam do zatęchłego pomieszczenia i otworzyłam okno – mówi.
Wśród publiczności, która wysłuchała wyroku, była też Ewa Orłowska. 45-letnia dziś kobieta, matka dziewięciorga dzieci, była molestowana przez księdza M. w dzieciństwie. Jako jedna z pierwszych zdecydowała się na złożenie zeznań w prokuraturze, złożyła prywatny akt oskarżenia. Miała też odwagę wystąpić w mediach, pokazać twarz, ujawnić nazwisko. Gdy ją poznałam, była szarą, zahukaną kobietą samotnie wychowującą dzieci. Mieszkała w zagrzybionym, popegeerowskim bloku w Mszanie, jednej z wiosek w parafii Tylawa. Najpierw opowiedziała mi tylko o przypadkach molestowania, którego proboszcz dopuszczał się wobec innych dzieci. Dopiero po kilku tygodniach wyznała, że ona także miała takie przeżycia. Gdy we wsi dowiedzieli się, że poszła do prokuratury, zaczęły się ataki. Gdy wychodziła z mieszkania, sąsiadki nie dawały jej spokoju. Straszyły, złorzeczyły. Siostra, która mieszkała po sąsiedzku, przestała się do niej odzywać, a były mąż nie zostawiał na niej suchej nitki. Nie poddała się nawet, gdy prokurator w pierwszym śledztwie uznał jej zeznania za niewiarygodne i sugerował, że ona sama źle zajmuje się dziećmi. Nie wyparła się podczas konfrontacji z księdzem.
Jesienią 2003 roku do Ewy uśmiechnęło się szczęście. Przeczytał o niej szef fundacji z drugiego końca Polski (chce zachować anonimowość). – Gdy pierwszy raz przeczytałem o Ewie, pomyślałem, że jej dalsze mieszkanie w Mszanie jest czymś nieprawdopodobnym. I powiedziałem sobie, że tej kobiety tam nie zostawię.

Fundacja kupiła jej mieszkanie w Rzeszowie, do którego Ewa sprowadziła się z dziećmi. Nauczyła się żyć od nowa. Zaczęła o siebie dbać. Poszła do szkoły – uczy się zaocznie w LO, w tym roku będzie zdawać maturę. Ciągle może liczyć na pomoc fundacji, ale nie siedzi z założonymi rękami. Pracowała najpierw w hipermarkecie, a od roku w podrzeszowskim hotelu. – Jestem tam szczęśliwa, szefowa mnie docenia, mówi do mnie: “Ewa, nie wyobrażam sobie bez ciebie tego miejsca”. To dlatego, że potrafię z gośćmi porozmawiać, a gdy jest im smutno, piszę im liściki – mówi Ewa.

- W pracy czy w szkole wszyscy myślą, że jestem twardą kobietą, która sama nie ma większych problemów. Ale gdy wchodzę do mieszkania, zamykam się w czterech ścianach i mam doły. Dotąd z nikim się nie związałam, wycofuję się, boję – opowiada o swoich problemach.

Ale czy żałuje tego, że oskarżyła księdza? – Żałuję, że tak późno to zrobiłam. A czy się cieszę? Cieszę się, bo już nie będzie trzeciego pokolenia – mówi krótko.

Ks. Michał M. był w parafii Tylawa przez 35 lat. Ewa była przez niego krzywdzona, gdy była małą dziewczynką.

- Co bym zrobiła, gdybym zobaczyła teraz księdza M. na ulicy? Kiedyś zobaczyłam człowieka uderzająco do niego podobnego. Myślałam, że ani kroku nie zrobię – opowiada.

Pytam Ewę, co straciła, a co zyskała po tylawskiej sprawie. – Straciłam sąsiadów, rodzinę. Można powiedzieć, że wszystko. Myślałam, że świat się zawalił. Ale to wszystko da się odtworzyć w innym miejscu. A zyskuje się spokój duszy. Pewność, że nie będzie następnych ofiar. Zyskuje się samego siebie.

Dzieci bez stresu idą na religię

Gdy w 2004 r. sędzia w Krośnie ogłaszał wyrok, wydawało się, że problem został nazwany i rozwiązany. Tymczasem ks. Michał M. spokojnie wrócił na plebanię w Tylawie. – Pisaliśmy nawet do Watykanu w tej sprawie. Prosiliśmy, by ksiądz został zabrany z parafii, by dzieci nie musiały na niego dłużej patrzeć, by atmosfera w parafii się uspokoiła. Ale mijał miesiąc za miesiącem i nic się nie działo. Latem następnego roku pojechałam do siostry, do Rzymu. Modliłam się o usunięcie księdza przy grobie greckokatolickiego biskupa Jozafata. Wróciłam do Polski, wysiadłam z samolotu i odebrałam telefon od Beaty Maziejuk. Usłyszałam: “Słuchaj, jego już tu nie ma” – wspomina Lucyna.

Beata Maziejuk to jedna z parafianek, autorka wzruszającego listu do arcybiskupa Michalika, który napisała późnym latem 2001 roku. Prosiła w nim o pomoc, o zabranie kapłana z parafii. Pisała m.in.: “Przeraża mnie myśl, że dla opacznie pojętego dobra Kościoła my, Jego żywe ciało, zostaliśmy świadomie potraktowani jak trawa, po której przechodzi się ku wyższym celom, nie bacząc na szkody jej wyrządzane”.

Wtedy długo zastanawiała się nad tym, czy pozwolić na wydrukowanie tego listu w gazecie. Dziś mówi tak: – Warto przeciwstawiać się takim sytuacjom. Gdy teraz patrzę na tę wieś, widzę spokój. I, co najważniejsze, patrzę na dzieci, które idą na religię bez stresu. Nagłośnienie takiej sprawy jest zawsze bolesne. Ale gdy się nagłaśnia, jest nadzieja, że ludzie nie dopuszczą do krzywdzenia dzieci. Ta sprawa udowodniła też, że nigdy nie jest się zupełnie bezsilnym wobec zła. Zło w parafii Tylawa zostało nazwane, wykluczone i jest duże prawdopodobieństwo, że nie zostanie powtórzone."

Wklejka